Tuzin pytań do nietuzinkowego Gościa - Jerzy Rzędowski

Jerzy Rzędowski – historyk i trener wystąpień publicznych, autor książek z zakresu przemawiania i prezentacji. Z racji zaangażowania w szkole swojej córki nauczyciel, a przez to egzaminator w edukacji domowej.  

 

- Dzień dobry,

Dziękuję że zechciał Pan poświęcić swój czas i to w przededniu egzaminów.

Właściwie to jestem już po egzaminach. W szkole, w której uczę i egzaminuję uczniowie w edukacji domowej mogą podchodzić do egzaminów w swobodnie wybranym terminie. Na zdawanie historii i wiedzy o społeczeństwie wiele osób decyduje się bardzo wcześnie, a na przykład przedmioty ścisłe zostawia sobie na koniec. Pierwszy egzamin miałem już we wrześniu, uczeń przygotował się do niego w wakacje.

- W pokoleniu mojej babci – nauczycielki krążyło powiedzenie" Obyś cudze dzieci uczył". Jak to się stało, że wybrał Pan taką ścieżkę zawodową?

W rodzinie było wielu nauczycieli, jestem obciążony genetycznie :-). Samo uczenie innych przyszło dość naturalnie, przez harcerstwo, potem przez wybór kierunku studiów najczęściej kojarzonego ze szkołą. Od 20 lat, w różnych formach, uczę dorosłych; szkoła to właściwie kilkuletni epizod, ale bardzo pouczający. Trafiłem do niej za córką, dla której po prostu szukaliśmy z Żoną dobrej szkoły.

- Jak udaje sie Panu godzić pracę nauczyciela, wykładowcy, egzaminatora i trenera wystąpień publicznych? Czy ma Pan jakąś metodę na wydłużenie doby? :)

Nie mam, niestety, ale prawdą jest że praca nauczyciela w szkole ma zupełnie inny charakter, niż praca trenera, wykładowcy czy jakakolwiek praca biurowa.

Gdy słyszę czasem, jak to fajnie mają nauczyciele – 18 godzin i wakacje – to myślę sobie: zapraszam do szkoły. Wykonywałem w życiu różne zawody i pracy nauczyciela po prostu nie da się z nimi porównać. Przygotowywanie materiałów, sprawdzanie prac, a w szkole uwaga napięta cały czas. Do tego myśli pochłonięte uczniami i ich problemami – małżonkowie nauczycieli doskonale wiedzą, co to jest spotkanie towarzyskie zamieniające się w „radę pedagogiczną”...

- Czy pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z edukacją domową? Jakie wywołało wrażenia?

Początkowo sądziłem, że edukacja domowa zawsze polega na uczeniu dzieci przez rodziców, czyli wejściu rodziców w rolę nauczyciela. To oczywiście jest jeden z modeli, ale jak się okazało nie jedyny. Pamiętam jednego z pierwszych egzaminowanych uczniów, chłopca z czwartej klasy, którego „dla rozluźnienia” zapytałem o to, jak się przygotowuje do egzaminów. Okazało się, że uczy się sam, z książek, rodzice pracują poza domem. To oczywiście jest stosunkowo rzadkie rozwiązanie, wymaga dużej dyscypliny i odpowiedzialności, ale też jest możliwe. Z drugiej strony, pamiętam pewną mamę, nauczycielkę angielskiego, która postanowiła być nauczycielką syna ze wszystkich przedmiotów. Długo rozmawialiśmy, podsuwałem jej materiały. Pracowitość godna podziwu. W ogóle te pierwsze kontakty z rodzinami ED były bardzo pozytywne.

- Jak stał się Pan egzaminatorem edukacji domowej?

Gdy zostałem nauczycielem – w kameralnej, niepublicznej szkole – okazało się, że ma ona stosunkowo wielu uczniów w edukacji domowej. W naturalny sposób, jako jedyny nauczyciel historii w tej szkole, zostałem egzaminatorem. Oczywiście musiałem się wiele rzeczy nauczyć, na przykład tego, że egzamin w ED jest z podstawy programowej, a sprawdziany w systemie stacjonarnym – z całego programu przyjętego w szkole. Pierwsi homeschoolerzy z którymi miałem styczność byli na wysokim poziomie, robili i umieli znacznie więcej, niż wielu uczniów stacjonarnych, więc to wcale nie było takie oczywiste. Moje wcześniejsze doświadczenia, jak wspomniałem, dotyczyły dorosłych uczniów, a więc nie miałem nawyku „odpytywania”, lecz raczej rozmowy z egzaminowanym uczniem, orientowania się w tym co wie i czy jest przygotowany, a nie szukania luk. To przeniosłem na grunt szkolny.

-Czy przygotowywanie testów zajmuje dużo czasu? Czy jest trudne?

To zależy, czy nauczyciel będzie wykorzystywał gotowe testy z wydawnictw, czy robił je sam. Większość nauczycieli korzysta z pierwszego rozwiązania, wtedy przygotowanie ogranicza się do sprawdzenia, czy test nie wykracza poza podstawę i do wydrukowania arkuszy.

Ja zrezygnowałem z „gotowców”, ponieważ według mnie – jeśli chodzi o historię – są niewłaściwe. Testy wyboru typu ABCD uważam za ogłupiające. Mają one jednak jedną zaletę: szybko się je sprawdza, stąd ich popularność. Oczywiście każdy przedmiot ma swoją specyfikę, ja mogę się wypowiadać tylko w zakresie swojej dziedziny.

Testy przygotowuję więc sam i tu pojawia się trudność: właśnie szybkość sprawdzania. Egzamin w edukacji domowej wygląda w praktyce tak: część pisemna, przerwa poświęcona na jej sprawdzenie, potem część ustna. Żeby ta przerwa nie była zbyt długa, odpowiedzi muszą być krótkie i jednoznaczne: wyjaśnienie jakiegoś pojęcia, połączenie właściwych elementów z dwóch zbiorów, zaznaczenie czegoś na mapie lub ilustracji i tak dalej. To wymaga od nauczyciela o wiele więcej pracy, niż korzystanie z oferty wydawnictw.

- Większość z naszych Czytelników zna egzaminy z drugiej strony stolika. Proszę powiedzieć jak wygląda to z perspetywy Egzaminatora? Czy towarzyszy Panu stres?

Zacznę od tego, że w większości wypadków egzaminowanie było przyjemnością. Przeprowadziłem około 100 egzaminów w ED, wystawiając wszystkie możliwe oceny (od szóstki do jedynki), ale większość uczniów była naprawdę dobrze przygotowana.

Sytuacja, gdy w grę zaczyna wchodzić ocena niedostateczna jest na pewno nieprzyjemna i dla ucznia, i dla nauczyciela. Z jednej strony powodem może nie być wcale niewiedza, ale stres, tymczasem egzaminator ma ocenić wiedzę i umiejętności, a nie stan emocjonalny. Z drugiej strony, ocena musi być sprawiedliwa i rzetelna. W takich przypadkach bardzo cenna jest obecność innego nauczyciela, który spojrzy na sprawę obiektywnie. Znam też przypadek, w którym to samo pytanie zadane przez drugiego nauczyciela doczekało się odpowiedzi, podczas gdy za pierwszym razem reakcją było milczenie.

- Czy jako Egzaminator woli Pan sprawdzać co uczeń umie, czy czego nie umie?

Egzamin w edukacji domowej traktuję jako podsumowanie pracy, a więc okazję do pochwalenia się przez ucznia tym, czego się dowiedział, a przy tym sprawdzenia czy w ogóle ma orientację w danej dziedzinie, na przykład w określonych epokach w przypadku historii.

Kiedy jeszcze nie byłem nauczycielem wyobrażałem sobie, że jako nauczyciel nie zaznaczałbym na czerwono błędów, tylko na zielono to, co jest dobrze – taki młodzieńczy idealizm? Oczywiście praca w szkole to zweryfikowała, nawet nie ze względu na czas (to też), ale skuteczność takiego podejścia. Czym innym jest – powiedzmy pomyłka w nazwisku postaci, a czym innym całkowite pokręcenie wydarzeń albo pomylenie przyczyn ze skutkami. Wtedy trzeba reagować, choćby po to by uczeń nie utrwalił sobie błędnej informacji.

Myślę że przystępowanie do egzaminowania z taką myślą, że „złapię” kogoś na niewiedzy jest nienormalne. Po co to w ogóle robić? Żeby udowodnić, że 11- albo 15-latek wie mniej, niż ja, 45-letni facet po kilku uczelniach? Aż takie kompleksy miałbym mieć? Oczywiście jeśli widzę, że ktoś się zwyczajnie nie przygotował, że zlekceważył nasze spotkanie, to wyciągam konsekwencje, jednak odpytywanie z encyklopedycznych wiadomości jest mi obce. Bardziej zależy mi na tym, by uczeń umiał poprawnie używać pojęć historycznych i rozumiał ciąg przyczynowo-skutkowy, niż wykuł daty, których poza tym nie potrafi do niczego przyporządkować.

Z drugiej strony, każdy dobry nauczyciel wie, że prędzej czy później spotka ucznia wiedzącego w jakiejś wąskiej dziedzinie znacznie więcej od niego, i to też jest normalne. Polonista nie jest w stanie przeczytać wszystkich możliwych książek, historyk – znać biografii wszystkich historycznych postaci i tak dalej. W przypadku homeschoolerów prawdopodobieństwo spotkania takiego ucznia-pasjonata rośnie. Miałem egzaminy, na które uczniowie przygotowywali prezentacje z dziedziny którą się szczególnie interesują. Czy miałbym ich odpytywać z liczby rycerzy pod Grunwaldem? Bez sensu...

- Czy kiedy egzaminuje Pan ucznia, który słabo sobie radzi, stara się Pan pomagać?

Moim celem na egzaminie jest nie tylko sprawdzenie wiedzy, ale i to by uczeń jeszcze się dodatkowo czegoś nauczył. Staram się więc robić to w formie rozmowy, w razie potrzeby naprowadzam, chcę by uczeń sam doszedł do odpowiedzi jeśli tylko można do niej logicznie dojść. Oczywiście „z próżnego i Salomon nie naleje”, więc jeśli widzę zwyczajne nieprzygotowanie to taka pomoc jest nieskuteczna i niewłaściwa. Jeśli jednak chodzi o stres albo o trudności w zrozumieniu jakiegoś tematu, to pomagam dodatkowymi pytaniami.

- Czy sprawdza Pan testy osobiście?

Oczywiście. Nie słyszałem zresztą o innej praktyce.

- Czy zdarzyły sie Panu wpadki w trakcie egzaminów? Zdarzenia, które po czasie wspomina się z uśmiechem?

Nie wiem, czy to ta kategoria, ale w pierwszym albo drugim roku pracy przez pomyłkę dałem uczniowi test przygotowany dla starszej klasy. Co ciekawe, zaczął go wypełniać i dopiero po jakimś czasie się zorientował. To też dowodzi, że większość uczniów w edukacji domowej znacznie wykracza wiadomościami poza program realizowany w klasie stacjonarnej – wspomniany uczeń mało co, a zdałby egzamin z wyższej klasy!

- Praca nauczyciela jest trudna, a materia z którą pracuje delikatna. W jaki sposób zapobiega Pan wypaleniu zawodowemu?

Właśnie odchodzę z pracy w szkole i może to jest jakaś odpowiedź... Ale przy okazji mam prośbę do czytelników. Proszę, szanujcie nauczycieli swoich dzieci, w przypadku edukacji domowej - egzaminatorów. Zakładajcie ich dobrą wolę, jeśli sami nie udowodnią wam czegoś przeciwnego. Jeśli nie ufacie szkole, to ją zmieńcie, wybór jest naprawdę duży. Mam wrażenie, że wiele osób wybiera edukację domową nie „dla” (dla dziecka, dla rodziny), ale „przeciw” (szkole, systemowi itd.). Proszę sobie wyobrazić krawca, u którego zamawiamy spodnie, ale od razu patrzymy mu na ręce, konfrontujemy z tutorialami o szyciu znalezionymi w internecie, żądamy sprawozdań z poszczególnych czynności. Jak to wpłynie na jakość jego pracy? Oczywiście, możemy mieć bardzo jasną wizję, jak te spodnie powinny wyglądać i ogromne doświadczenie w ich noszeniu, może nawet sami coś uszyliśmy. Ale to on jest specjalistą, on się tego uczył, on wie o spodniach rzeczy, o których my nie mamy pojęcia! Brak docenienia w miejscu pracy jest jednym z powodów wypalenia zawodowego i w przypadku nauczycieli postawa rodziców i uczniów może być tak samo destrukcyjna, jak postawa przełożonych. Z moich obserwacji wynika, że znacznie częściej niedocenienie, a w konsekwencji wypalenie, dotyka nauczycieli kompetentnych i wrażliwych, niż tych, którzy w szkole znaleźli się przypadkiem i ze szkodą dla uczniów.

- Czy ma Pan jakieś rady dla egzaminowanych?

Przede wszystkim taką, jaką daję uczniom „stacjonarnym”: ocena szkolna to nie jest ocena człowieka, ale efektów jego pracy. Nie jesteś gorszy, bo dostałeś gorszą ocenę ani lepszy, bo masz szóstki. Egzamin to podsumowanie twojej rocznej pracy, nie ścigasz się tu z innymi, nie bijesz rekordów.

Druga rada dotyczy bardziej uczenia się do egzaminu, niż samego egzaminu. Sam miałem z tym problem, bo w szkole nie nauczyłem się uczyć i potem musiałem stosować różne pracochłonne sposoby, jak na przykład wielokrotne przepisywanie notatek. Teraz wiem – i sam widzę po sobie – że przygotowując się do uczenia innych sam się uczę. Podejdź więc do egzaminu tak, jakbyś miał na nim kogoś nauczyć. Ucząc się jakiegoś zagadnienia od razu pomyśl: jak byś o tym komuś opowiedział? Jakie przykłady byś dał? A może zrobiłbyś o tym prezentację albo notatkę, aby twój „uczeń” lepiej to zrozumiał i zapamiętał? Sam wciąż studiuję i właśnie jestem po egzaminie, do którego przygotowywałem się tym sposobem. To działa!
 

- Dziękuję serdecznie za rozmowę.

Rozmawiała Magdalena Topińska